Email Facebook Twitter LinkedIn
×ECR Party
The Conservative
ECR Party
TheConservative.onlineTwitterFacebookInstagramYouTubeEmailECR Party’s multilingual hub for Centre-Right ideas and commentary
PolishPolishEnglishBulgarianCroatianCzechItalianMacedonianRomanianSpanishSwedish
The Conservative
Wiadomości & Publicystyka   |    TV   |    Print   |    Publicyści

Nowe rozdanie na Kaukazie

PAP

Azerbejdżan wygrał wojnę z Armenią. Zwycięzcą może czuć się też Rosja. Władimir Putin znów okazał się dobrym taktykiem. I znów – jak w przypadku choćby Ukrainy – w dłuższej perspektywie Moskwa wcale na tym nie zyska...

Wojna trwała niemal równo sześć tygodni. Azerbejdżańskim oddziałom udało się odbić z rąk armeńskich dużą część okupowanych rejonów otaczających Górski Karabach, a także południe samej enklawy, z miastem Szusza na czele. To właśnie zdobycie tej historycznej fortecy było przełomowe dla losów wojny. Zdobywając Szuszę wojska azerbejdżańskie uzyskały klucze do Stepanakertu, stolicy Górskiego Karabachu. Armenia w tym momencie stała na skraju totalnej militarnej klęski. Premier Nikol Paszynian nie miał innego wyjścia, niż zgodzić się na trudne warunki pokojowe. Azerbejdżan odzyskuje zatem wszystkie tereny, które zdążył zająć do 9 listopada, a dodatkowo Ormianie wycofają się z reszty otaczającego enklawę „pasa bezpieczeństwa”. Okrojony, kontrolowany przez nich Górski Karabach ma być połączony z Armenią wąskim korytarzem biegnącym przez terytorium azerbejdżańskie. Z kolei Azerbejdżan uzyskuje lądowe połączenie komunikacyjne – przez terytorium armeńskie – ze swoją eksklawą Nachiczewan.

Pax Moscovia

Wszystko to w gruncie rzeczy jeszcze bardziej komplikuje układ sił w regionie – ale o to właśnie Moskwie chodzi. To Rosja bowiem wystąpiła jako rozjemca, oczywiście proponując rozwiązania dla niej korzystne i pozwalające kontrolować konflikt azerbejdżańsko-armeński. To Rosjanie mają pilnować wspomnianych połączeń: Górski Karabach – Armenia (wojskowe „siły pokojowe”) i Azerbejdżan – Nachiczewan (wojska pograniczne FSB). Kremlowi udało się wreszcie to, czego nie mógł osiągnąć od ćwierć wieku, czyli wprowadzić swoich żołnierzy w rejon Górskiego Karabachu. Oczywiście w charakterze „mirotworców”, ale co oznacza obecność „sił pokojowych” z Rosji doskonale wiedzą choćby Mołdawianie i Gruzini.

Gdy Moskwa „zamraża” jakiś regionalny czy lokalny konflikt, to nie po to, by go ostatecznie uregulować, lecz żeby jego strony skazać na rosyjską „mediację”. Podobny cel przyświeca Putinowi na Kaukazie Południowym. Zaangażowanie rosyjskie w spór nie będzie już tylko dyplomatyczne. Co ważne, udało się zakończyć walki i wprowadzić 2 tys. żołnierzy w ważny strategicznie rejon, bez udziału innych członków tzw. Mińskiej Grupy OBWE, z USA i Francją na czele. Organizacje międzynarodowe i Zachód zostały kompletnie zmarginalizowane i de facto tracą w tym momencie jakikolwiek wpływ na sytuację. Do gry wchodzi za to Turcja – choć ostateczny stopień jej zaangażowania będzie dopiero określany. Moskwa może się przeliczyć, jeśli liczy na to, że Ankarze – po zaangażowaniu tureckim w wojnę po stronie Azerbejdżanu – wystarczy symboliczna obecność na Kaukazie Południowym. Ciekawa będzie też obserwacja ścierania się wpływów rosyjskich z tureckimi w Azerbejdżanie, którego naftowo-gazowa potęga wreszcie przełożyła się na wzmocnienie statusu militarnego. To właśnie utrzymanie, a nawet zacieśnienie, dobrych relacji z Azerbejdżanem było jednym z celów polityki rosyjskiej wobec ostatnich działań wojennych. Konflikt nie został bowiem zakończony. Sfinalizowano tylko jego kolejną fazę. Rosja cieszy się z obecnego stanu rzeczy, ale nie wiadomo, co przyniesie przyszłość. Tym bardziej że sposób rozegrania tego konfliktu oraz zwiększenie zaangażowania Kremla niosą ze sobą nie tylko szanse, lecz także ryzyka.

Wiarołomny sojusznik

Wysłanie żołnierzy w tak gorący zakątek jak Górski Karabach, nawet jeśli nazywają siebie „siłami pokojowymi”, zwiększa niebezpieczeństwo bezpośredniego wciągnięcia Rosji w otwartą wojnę. Takiego konfliktu nie można wykluczyć. Należy wręcz powiedzieć, że jest bardzo prawdopodobny i jego wybuch to tylko kwestia czasu. Albo Azerbejdżan zechce dokończyć dzieła i zdobyć resztą enklawy, albo Armenia będzie chciała wziąć odwet. Wygaszenie obecnej fazy konfliktu w sposób, jaki zaproponowała Rosja, na pewno nie przybliża do trwałego i uznawanego przez obie strony zakończenia sporu.

Moskwa rozpoczęła dość niebezpieczną grę na Kaukazie Południowym. Nie ma już przykrywki w postaci zaangażowania mediacyjnego OBWE. Wysyłając wojsko bez jakiegokolwiek mandatu międzynarodowego Rosja bierze odpowiedzialność wyłącznie na siebie. Tymczasem konkurentem nie będzie już Francja czy Stany Zjednoczone, ale leżąca tuż obok Turcja, niewahająca się sięgać po siłę i stosować brutalne rozwiązania, za czego przykład posłużyć może choćby zaangażowanie w wojnę domową w Libii. Na dodatek Turcy mają tutaj wiernego sojusznika – Azerbejdżan, inaczej niż Rosja, która swoją postawą w ostatnim czasie zraziła do siebie Armenię. Oczywiście Ormianie i władze kraju – czy to Paszynian, czy ktoś inny – nie powiedzą tego wprost. Z prostej przyczyny: nie mają alternatywy dla współpracy z Moskwą. Są teraz jeszcze bardziej na łasce sojusznika, ale to nie musi trwać wiecznie.

Przykład Armenii, ale też Białorusi, pokazuje, jak Putin zraża do Rosji najwierniejszych sprzymierzeńców (mowa przede wszystkim o samym społeczeństwie). Stojąc z bronią u nogi i przyglądając się kolejnym klęskom Armenii, Rosja zniszczyła resztki swego autorytetu jako naturalnego lidera w oczach prorosyjskiej części byłego Sojuza. Ten autorytet poważnie podważyła po raz pierwszy aneksja Krymu w 2014 r. – Rosja pokazała wtedy wszystkim, że gotowa jest we własnym interesie zmieniać granice w obrębie przestrzeni postsowieckiej. Teraz udowodniła, że sprzedać może nawet najbliższego sojusznika.